Jak doszło do podjęcia takiej decyzji.?
In Vitro- dlaczego?
Często się zastanawiam dlaczego akurat my. Dlaczego to nas musiało spotkać, że stoimy przed tak trudnym i ciężkim wyborem. Dlaczego w ogóle w tych czasach tak wielu parom nie udaje się począć dziecka w sposób naturalny?
Zacznę może od początku... Jesteśmy młodzi i w sumie jak to lekaże ujmują to jest na tą chwilę nasz najwiekszy plus. Chyba chodzi o to, że możemy jeszcze popróbować naturalnie albo, że mamy po prostu większą szansę na to, że zabieg przyniesie pozytywny efekt. Ja mam 24 lata mój P. 25. Jest już jakieś 2lata kiedy przestaliśmy się zabezpieczać. Szczerze? Zdawałam sobie sprawę, że może być ciężko bo moje hormony nigdy nie były idealne. Jednak miałam nadzieję, że leki i zabieg na który pod koniec zeszłego roku zdecydowałam się pójść przyniesie pozytywny finał. Zacznę od chorób, które mam stwierdzone. Przede wszystkim PCOS- zespół policystycznych jajnkiów (z tego co zaobsewowałam w dzisiejszych czasach jest to normą u bardzo wielu kobiet). A co za tym idzie w parze... insuliooporność, hiperpolaktynemie (która waha się w ostatnim czasie) no i oczywiście tarczyca. Ale jeżeli chodzi o wyniki TSH były one w normie z tym, że przy staraniach za wysokie było TSH więc i one zostały obniżone. Pod koniec zeszłego roku podjęłam decyzję o laparoskopii z kauteryazacją jajników. W lutym bieżącego roku miałam wykonany cały ten zabieg. Jeden cykl regeneracji i w marcu z nową siłą i nadzieją, że w końcu się uda zaczęliśmy starania. 25.03 miałam miesiączkę, wybraliśmy się do kliniki niepłodności u nas w mieście. Nie chce się na ten temat w tym momencie rozpisywać ale poza tym, że wykonali wszystkie te badania które miałam i których wyniki nic nie wniosły nie zrobili nic. Odprawili nas z kwitkiem mówiąc, że jeżeli w przeciągu pół roku nam się nie uda mamy tu wrócić. Dodam tylko, że na ostatniej tam wizycie miałam zrobione badanie progeteronu 7dni po potwierdzonej tam owualcji (po 1 owulacji bez leków, takiej naturalnej). I chyba to, że ją miałam skłoniło ich do zaprzestania dalszej diagnostyki. No nic do rzeczy... Zadzwoniłam do rejestratorki z zapytaniem czy mogłabym podjechać zobaczyć wynik odpowiedziała, że tak. Był niski, nie jakoś bardzo ale niski i na pwno do ponowengo skontrolowania. Gdybym sama po niego nie pojechała to bym nie wiedziała. Od owulacji w sumie kilka dni po niej zaczęłam się czuć tak inaczej. Pierwszy raz czułam, że chyba się udało.
23kwietnia zrobiłam betę, która wyniosła zaledwie 6,29 (ogarnął mnie strach). Z jednej stroy starałam się cieszyć a z drugiej bałam się, że była tak niska. Ale w końcu to był sam początek więc próbowałam być dobej myśli. Kolejne bety były także niskich wartości. Przyrosty były prawidłowe ale rosła dość wolno. Wiedziałam, to chyba każda kobieta czuje gdy dzieje się coś złego. Nasza radość przez łzy i strach trwała tylko 2tygodnie. 8 maja dostałam lekkich plamień gdy pojechaliśmy do szpitala usłyszeliśmy, że panikuje, że chyba za bardzo pragnęłam tego dzieka i teraz doszukuje się objawów. Wrócililiśmy do domu. Kolejnego dnia krwawienie się nasilało i znów szpital (ciąża obumarła-brak widocznego zarodka). Ciężko mi wracać do tego. Tak strasznie to boli. Chcieli mnie wtedy zostawić na oddziale i dać leki, żebym się oczyściła ale się nie zgodziłam. Minęła cała sobota i niedziela a w poniedziałek wyladowałam znów na IP z gorączką w kiepskim stanie psychicznym. Uwierzcie mi ale jak zrobili kolejne usg i potwierdzili, że nie ma zupełnie nic to świat mi się zawalił. Tak bardzo walczyliśmy o tą ciążę. Na drugi dzień mnie wypisali bo wszystko się samo oczyściło. Bardzo mało krwawiłam w sumie tylko wtedy jak przyjechaliśmy na oddział i czekaliśmy na przyjęcie. Także sama nie wierzyłam, że jak, kiedy? Że tylko tyle? Noc była ciężka, kolejne dni również. Pocieszali mnie, że lepiej że bez zabiegu, bez leków. Że organizm sam zawalczył. Ale to wszystko co ktoś do mnie wtedy mówil bolało z potrójną siłą. Tak zakończyła się historia naszej wyczekanej, uprgnionej ciąży. Mam nadzieję, że nasz Aniołek czuwa nad nami. Że wróci tylko zmienił datę przyjścia na świat.
Od poronienia minęło prawie pół roku. Nie jest lepiej. Są dni gdzie nie chce mi się zupełnie nic. Gdzie mam ochotę położyć się i płakać z bezsilności. Odnoszę wrażenie, że nikt mnie nie jest w stanie zrozumieć tak w 100%. Że cokolwiek ktoś coś powie to odbieram to nie tak jak powinnam. Sama ze sobą się już męczę. Każdy kolejny miesiąc gdy dostaje okresu sprawia, że popadam w jeszcze większą rozpacz.
Stąd podjęcie decyzji o in vitro. Ciężko jest się zebrać, wybrać odpowiednią klinike i jechać na wizytę bo wiem, że psychicznie mogę tego nie udźwignąć. Mój P. mało o tym mówi, może też mu jest ciężko, może po prostu nie chce. Ale chciałabym czasami tak sobie siąść i porozmawiać i podjąć stanowcze kroki. Chciałabym wiedzieć co on o tym wszystkim myśli, jakie ma zdanie i przede wszystkim co czuje. Nie chciałabym, żeby godził się na takie kroki tylko ze względu na mnie. Tyle chciałabym wiedzieć ale czasami nie mam już sił zaczynać tego tematu. Bo jet to tak strasznie trudne, że opadam z sił i chęci dalszej walki.
Na tą chwilę, zastanaiamy się nad klinią w Warszawie. To chyba będzie jedyne miasto gdzie będziemy w stanie jakoś dojechać mimo tego, że oboje pracujemy a dzieli nas jakieś 2h drogi do Wawy. Jeszcze chcę zrobić hiesteroskopię z hsg w razie gdyby wymagali tym bardziej, że jedno poronienie już mamy za sobą. A poza tym lepiej mieć pewność i wiedzieć przed całą pocedurą czy wszystko jest tak jak powinno i określić jakie mamy szanse na powodzenie.
To chyba będzie na dzisiaj wszystko. Ciężko było wrócić do tych chwil.
Mam nadzieję, że ten blog trafi do osób w podobnej sytuacji. Chciałabym poznać historię podobną do naszej ze szczęśliwym zakończeniem...
Wiara, Nadzieja, Miłość i WSPARCIE- to te cztery wartości powinny być w związku w takich trudnych dla nas momentach.